Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie wybiera się do nas?
— Owszem, mówił, że w przyszłą sobotę chłopski przyświątok. Przyjedzie na kaczki.
— A dobrze, bo chłopi do łańcucha nie pójdą — to będę wolny. Ot, Wicku, z Hryncewiczem to się nagadacie i zabawisz. On to gada, jak woda płynie po potoku i polityką się zajmuje.
— Kto to taki?
— To nasz sąsiad i przyjaciel od dziecka.
— Rada gęba, jak pan śpi — mruknęła Zubowiczowa.
— A taki i siostra jego lubi.
— At, bawić go nie trzeba, to i dobrze.
— Proszę mamy — wpadła zdyszana Irenka — Makarowa mnie woła do roboty, bo Mikita suma przyniósł. Jak koń, taki wielki! Pewnie żandarma zjadł i buty znajdziemy w brzuchu!
— Idź spać! Obejdzie się bez ciebie.
— A mnie wolno tego potwora zbliska zobaczyć? — spytał Grzegorzewski.
— Chodźmy! Zobaczysz Makarową — rzekł Hrehorowicz.
Kuchnia była opodal, niska chałupa, przed którą zastali już zebraną całą czeladź, gapiącą się na olbrzyma wodnego. Niemy rybak już go rozpłatał na terenie i wielkie połcie mięsa soliła w dzieży kobieta drobna, sucha, w czarnej chustce na głowie i prostym chłopskim stroju.
— To Makarowa — rzekł Hrehorowicz do kolegi.
— Dobry wieczór pani — ukłonił się jej Grzegorzewski.
Podniosła nań oczy małe, siwe, dobrotliwe, i uśmiechnęła się.
— Dobry wieczór. Ale ja nie żadna pani, ta prosta baba, Makarowa. Pan to pewnie z Polszczy?
— Z Warszawy. Kolega mi opowiadał pani bo-