Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szlaku zbija i na ziemię spadną, to wtedy ręką je weźmiesz. Ale wy z miasta, to jakoś nie widzicie natury. Oczy wam wśród kamieni zgasły. A panna Zofja pisze, żeby tobie nie dawać mówić o polityce. Ot i Ozerski młynek wodny. Stąd zawrócimy.
Przy młynie spotkali niemego rybaka w czółnie, za którem coś się wlokło w wodzie, uwiązane wicią wierzbową do burtu.
— Ot, suma ułowił! Będzie ze dwa pudy — rzekł Hrehorowicz.
Grzegorzewski nigdy podobnej bestji nie widział, więc się zajął i zaczęli mówić o rybołówstwie i poczuł ochotę spróbować tego sportu.
— Tylko nie z dziećmi — zastrzegł się, nauczony doświadczeniem.
We dworze zastali już Zubowiczową w dobrym humorze, bo załatwiła pomyślnie interesa w miasteczku.
— A pocztę siostra przywiozła?
— Przywiozłam.
— Gdzież jest?
— Pewnie w wozie została.
Hrehorowicz poszedł szukać i długo nie wracał, poszedł więc za nim Grzegorzewski i znalazł za stodołą czytającego list panny Zofji.
— Ty się go uczysz na pamięć chyba. Niema w nim czego dla mnie, czy do mnie?
— Jest cała ćwiartka — ot. Do mnie tylko parę słów. Ledwie znalazłem torbę z pocztą w sianie. Są i gazety, ot, zabawisz się. Ja pójdę jeszcze za Brodek, tam słonki ciągną.
Grzegorzewski odczytał list siostry, przejrzał gazety. Ściemniało, Irenka przyszła go prosić na kolację. Hrehorowicza nie było. Wrócił, gdy tamci jeść skończyli, ale bez słonki.
— Widziałam Hryncewicza w miasteczku — rzekła mu Zubowiczowa.