Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jak na polowaniach wiosennych na głuszce. Pamiętasz, byliśmy kiedyś, gdzieś w twoich majątkach, bodaj w tych stronach. Będzie temu lat ze siedm. Szkoda, żem strzelby nie wziął. Aż się tu roi od ptactwa na tej dzikiej rzece. Szkoda też, żem nie przywiózł ci garnituru bardziej europejskiego — no i lokaja. Ale myślę, że matka to wszystko wyśle, gotowa nawet i sama przyjechać. No, a cóż się tu jada?
— Czarny chleb. No — i jakbym przeczuwał gościa — ułowiłem, kąpiąc się, trochę raków.
— Symonie! — zawołał głośniej.
Chłop się ukazał w progu, z ręczną torbą nowoprzybyłego i wiązką ryb na łozinie.
— Jeść się panom chce. Będzie dobra gościna. Zaraz rybę oprawię na juszkę. A tu co w wiedrze?
— Raki.
— Oho, to pan już i za gospodarkę się wziął.
— Słuchajno, z tym panem ty jakoś rozmówniejszy, niż ze mną — zaśmiał się przybysz.
Chłop przykucnął na ziemi i zaczął ryby skrobać; uśmiechnął się.
— My z tym panem rybaki. Z jego sprawy ułowiłem takiego szczupaka pod żelaznym mostem, że będę miał chleba na wszystkie moje lata.
— I pszczołami osiedlisz wszystkie drzewa w borze — dodał wesoło gość.
— Jak pan ze mną pobędzie, to i pan się rozmiłuje w pasiece.
— To ty myślisz tę sielankę długo uprawiać? — zaśmiał się nowoprzybyły.
— Narazie do jutra, ale czuję, że tu wrócę. Jutro, Symonie, dostawisz nas do dworu.
— Do dworu? — zdziwił się chłop. — Toć panom bliżej do żelaznej drogi, do stacji. Do dworu to teraz ciężko się dostać. Trza płynąć, a potem