Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

długo brodzić po bagnach. Nie wiem, czy panowie potrafią.
— Ano, trudno. Muszę być we dworze. Chcę poznać ten wasz dwór i pana.
— Pana to niema. Nikt jego nie zna. On, powiadają, niespełna rozumu.
— Jakto? Kto powiada?
— Tak żydy gadają. Bo to trzyma komisarza, co go kradnie, fałszywe rachunki podaje, sam się bogaci, a on nigdy ni sprawdzi, ni zajrzy, ni się dowie. To jakże? Taki, co o swoje nie dba, swego nie pilnuje — to jeśli nie dureń, to chyba «kręcony».
— No, a dlaczegóż nie dureń?
— Dziad jego, stary pan, bardzo dobry i mądry był, to skądże mu durniem być?
— Znałeś starego pana?
— Jeszczeby nie! Jego każdy znał ze wszystkich dziesięciu wiosek, co do skarbu należą. Bywało, jedzie od folwarku. Po drodze bystro, a przez wsie to stępa. Miał takiego ryżego źrebca i sam się powoził. Strasznie za porządkiem patrzał. Jak zobaczył dziurę w płocie, albo w strzesze, albo chude bydlę, albo dziecko, porzucone na ulicy, albo babę brudną, albo świnię w ogrodzie, albo chłopa w podartej siermiędze, to stawał i łajał. A głos miał, jakby buhaj ryczał. A takie miał oko gospodarskie, że wszystko dojrzał, a taką pamięć, że sznury chłopskie znał czyje; to jak gdzie było źle zrobione, to nie darował i gospodarza wyszukał i nasobaczył, ile wlazło.
A bywało w niedzielę, czy święto, jak naród na ulicy siedział i gadał, to przystanął przy gromadzie, fajkę zapalił i gadał, a najbardziej to łajał, z całego tygodnia przypomniał, co komu było warto.
A czasem dobry bywał, a już najbardziej, jak kto sad założył, albo drzewa przy ulicy posadził. To wtedy i srebrnego rubla dał, a że w koniach się kochał, to źrebce darmo dawał, a za źrebięta wycho-