Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

roby, jak babski język. Nigdy swarów, nigdy jazgotu. Jak do serca jej doszło, to waliła, ale dwóch słów próżnych nie powiedziała, a matkę szanowała, jak rodzoną.
Przez to niegadanie, to i roboty mogła tyle sprawić, bo robota babska to niby nic, ot, jak te nitki w płótnie, zda się, głupstwo, ale co tego naprząść trzeba na jedną koszulę! Tylko że mało takich, coby jej podołało, a najbardziej z ich gadania mitręga.
Gość zniknął za piecem i po chwili ukazał się przebrany w to szare płótno od stóp do głowy. Tedy chłop zgarnął posłanie z szuwaru i wyniósł z izby precz i ukazał się znowu z wiązką świeżego siana. Rozesłał je na ławie i spojrzał na gościa swego z dobrotliwym uśmiechem.
— Ot i przemienił się pan. A teraz na posłanie świeże lec i zasnąć. Jutro ja panu pokażę płytki zalew, gdzie wykąpać się dobrze, bo grunt piaszczysty, to i całkiem pan pozdrowieje.
— Będę spać jak kamień, ale ty jutro znowu z depeszą popłyniesz i odpowiedź przywieziesz.
Po chwili w chacie zapanowała zupełna cisza. Iskierki dogasającego ognia biegały po popiele i zgasły, pod piecem monotonnie ćwierkały świerszcze. Chata stała wśród bezludzia, srebrna cała w miesiącu, jak zaczarowane siedlisko duchów z dziecinnych bajek.
Słońce przedpołudniowe, promienne, załechtało powieki śpiącego, że się zbudzić musiał. Leżał długo, nie wiedząc, gdzie jest, na ziemi, czy w jakiemś zaświeciu z baśni. W izbie gospodarzyło słońce i rozprawiały ptaki. Zapatrzony w błękit za oknem, leżałby długo, chłonąc tę ciszę i barwę, ale go poderwał głód, ten nieznany dotąd, zajmujący objaw życia pierwotnego. Wstał tedy i z kromką chleba w ręku wyszedł przed chatę.
Jak okiem sięgnąć, była bezmierność zieleni pod stopami, bezmierność błękitu nad głową i wielmożne