Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

słońce w całym majestacie. Radowało mu się każde stworzenie, owady w powietrzu przejrzystem, ptaki po krzakach, źdźbło każde, kwiatem uwieńczone.
Stadko cyranek żerowało nietrwożne na rzece, sikory pod strzechą karmiły pisklęta, po brzozie smyrgała w uciesznych skokach ruda wiewiórka, w borze niedalekim kuł dzięcioł, gruchały grzywacze.
Jak wczoraj na ławie w chacie, tak teraz człowiek na trawach się wyciągnął, poddając się biernie słonecznym promieniom i powietrzu i jadł czarny chleb. Potem zapewne znowu zasnął, choć mu się to zdało chwilą, ale gdy znów podniósł powieki, słońce, mniej palące, stało nad lasem. Powstał i poszedł za śladem udeptanej ścieżki w stronę czarnych olszyn nad rzekę. Znalazł zatokę, rodzaj jeziorka, o gładkiej czystej toni i jasnem dnie.
Leżały tam jakieś dziwaczne kosze na ryby, siatki ręczne, odzież swą ujrzał upraną i rozwieszoną na krzakach, a na jedynym dębie szary ul z pnia, ukryty wśród gałęzi.
Z rozkoszą ciało swe, rozprażone słońcem, zanurzył w wodzie i bawił się, jak dziecko w kąpieli, obserwując roje malutkich rybek i niezdarne, czarne raki, pełzające po piasku. A wreszcie wziął siatkę i uchwycił dziesiątek raków, myśląc o wieczerzy, znowu głodny.
Gdy orzeźwiony kąpielą wrócił do chaty, ujrzał woddali czółno Symona i zdało mu się, że chłop nie był sam. Zaniepokoił się możliwością przybycia drugiego człowieka, jakby już sam był dzikim i począł się baczniej wpatrywać.
Ale blask był na toni i mamił wzrok, więc wszedł do izby jakby się chciał ukryć. A wtem rozległy się głosy, okrzyki i na progu stanął młody człowiek, w eleganckiem jasnem ubraniu i nie widząc nic z blasku, zawołał:
— Stefanie!