Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w tamtą stronę i po chwili zapomniał zupełnie o nowym nabytku, przybyłym z Wiednia.
Oboje patrzyli za nim czas jakiś.
— Może on prawdę mówił, że ja nie potrafię wydołać obowiązkom — szepnęła, — ale ty mnie ich nauczysz, jakeś już tylu rzeczy nauczył, nieprawdaż?
Uśmiechnął się tylko, dotykając ustami jej rozchylonych usteczek.
— Zobaczysz, że za miesiąc on sam ograbi oranżerję na bukiet dla ciebie — odparł, pociągając ją w głąb.
U schodów przystanął.
— Jeszcze prawie nie byłaś w moim domu, trzeba, żebyś doń zrobiła wjazd tryumfalny, jak do królestwa swego.
Zanim się obejrzała, wziął ją w ramiona i poniósł na górę. Srebrny jej śmiech zwrócił uwagę emeryta. Pokiwał głową, lecz już znacznie złagodzony po obejrzeniu kamelij.
— Otóż to! tego tylko brakło! Tytus kark skręci, dźwigając błaźnicę po schodach. Chociaż to lekkie... nie więcej chyba waży, jak wazon rododendronu. Hm, kamelje superior. Żeby nie to, że mój chłopiec nigdy nie kłamie, nie uwierzyłbym, że to ona wybierała.


∗             ∗

W miesiąc potem, wczesnym rankiem, emeryt w negliżu plątał się po oranżerji.