Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Był mocno zajęty. W jednej ręce trzymał nóż, w drugiej pęk różnokolorowych kwiatów. Chodził od wazonu do wazonu, ścinał ich coraz więcej, przy tem monologował pod nosem:
— Co prawda, to prawda, dziewczyna się zreformowała. Biega po folwarku, jak każda szlachcianka, gospodarzy!... Hę, ten amarylis można wziąć.
Przystanął, dołączył kwiat do reszty.
— Pomaga Tytusowi całem sercem; stara się wszystko zrozumieć, pojąć, nauczyć się. Wczoraj robiła rachunki z rządcą Zalesiniec. I ten storczyk dobry.
Nowy kwiat padł pod nożem.
— Już nie tłucze klawikordu, a jak zaśpiewa... ha, czasem znowu wcale nieźle. Okruchów nie rozrzuca po podłodze. Nauczyła się chodzić inaczej... Ot, wezmę jeszcze tę primulę.
Primula przeszła z wazonu do ręki.
— Przy niej Tytus jakiś inny. Ani razu od miesiąca się nie zasępił. To jednak niezgorsza rzecz kobieta w domu. No, a ta cineraria ujdzie?
Ściął znowu kwiat.
— I dotąd mi żadnej szkody nie zrobiła w oranżerji, nic nie poruszyła. Raz pyta, czy jej pozwolę wziąć miesięczną różyczkę do włosów. Czemu nie! — owszem. Już to umie tak spojrzeć słodko, że dałbym jej nawet cały wazon!... Zda się z biedy ten ponsowy eryxenum, o, jaki twardy.