Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja tu nie wytrzymam, ja umrę! ja nie doczekam się swojej śmierci, to mnie zabije! Słyszałeś coś podobnego? Asfalt u mnie pod oknem na promenadzie! Jakbym ją niedostatecznie piaskiem wyreperował! Była miękka i gładka, jedyne miejsce, nietknięte smrodliwemi miazmatami! Dziś rano postawili mi przed nosem ośm kotłów i skwarzą fetor przez dzień cały. Bodaj uskwarzyli za życia! I poco to! Latem, jak słońce ten preparat rozgrzeje, będą lgnąć w nim kalosze, trzeba będzie nogi pozrywać, czy co? A cuchnie to jak cholera! Ten nowomodny wymysł robią z asafetydy i siarki, mieszając proszek guana. Pfe! nie rozumiem, co się ludziom stało, że się teraz tak lubują w swędach; dlatego, naturalnie, nic nie rośnie, nic się nie rozwija, oprócz śmiertelności!
Na nieszczęście biednego emeryta wkrótce nadeszła dżdżysta, brudna, zadymiona epoka robót ulicznych i, jak mówi przypowieść, czas wymiatania piekła przez djabła! Istotnie — zdrowego powietrza nie było w mieście na lekarstwo.
— Ja muszę na wieś wyjechać! — wykrzyknął pewnego dnia starowina, tryumfujący na ten projekt, i spojrzał ukradkiem na towarzysza, obserwując co za wrażenie zrobi to na nim.
Chłopak podniósł głowę, jak koń arabski na tchnienie pustyni; po chudej, apatycznej jego twarzy przeszedł ruch życia, głębokie oczy mignęły blaskiem z głębi, z których zwykle patrzyły prawie bezmyślnie, ale milczał.