Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziś wszędzie cuchnie frytura — wyrzekał, rad z cierpliwości słuchacza; — powiadam ci, nos odpada z obrzydzenia. Po tych nikczemnych garkuchniach wytapiają na jedzenie dla ludzi tłustość z kotów czy z kozłów! Naturalnie, ludzie mrą, a potem stawiają ich na trzy dni w kościele, żeby się dobrze rozłożyli i robili nową epidemję! Sodoma, powiadam ci!
Po takiem dokładnem objaśnieniu Chojecki kładł się spać, nie tknąwszy wieczerzy. Czuł wokoło odór trupi.
Nazajutrz inna atmosfera.
— Czy uważałeś zaduch gazu! Powietrze choć nożem krajać! Wieczorem nosy rozbijają przechodnie o słupy latarni, rury gazowe wszystkie popękały! Pfe! jak pomyślę, że ten gaz wyrabiają ze wszystkich najobrzydliwszych odpadków, to mnie wstręt bierze na światło patrzeć!
— Wszak to gaz z węgla! — protestował udręczony Chojecki.
— Ale gdzież tam! Oni tak mówią, żeby ludzi uspokoić, a rzeczywiście kupują zdechłe psy, bydlęce gnaty, końskie kopyta, i tem miasto oświetlają. Nie wierzysz, to wkradnij się podstępem do ich fabryki i zobacz. Oni się z tem kryją, ale ja wiem, o! wiem, że gaz to gotowa epidemja, i dlatego nie radziłbym ci na ulicę bez niezbędnej potrzeby wychodzić!
Dzień trzeci: emeryt przyjął go z respiratorem na ustach: