Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/260

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została skorygowana.

    Czyż to jego tyczyło się postanowienie stryja Heni? Spuścił głowę i po swojemu patrzył znów w ziemię. Staruszek nie rzekł słowa więcej, ale już nie utyskiwał tego wieczora. Podniecony i wesół, pomrukując coś, co przed sześćdziesięciu laty zwało się piosenką, poszedł trzepać kapelusze.
    Chojecki źle spał tej nocy i od rana tak ślamazarnie się sprawiał w redakcji, że oberwał od pryncypała epitet: zakochanego idjoty!
    — Dałbym coś za to, żeby twa ukochana wytrzeźwiła cię swą obecnością. Pewnie nosi kolczyk przy nozdrzach i wygląda jak piękność z Polinezji! Czegóż w rezultacie chce to miłe plemię, które okarmiamy bibułą!
    — Chce mniej bibuły, a więcej atramentu! — odburknął sekretarz.
    — Posłać ich z tą petycją do Kadisohna! Ja nie fabrykuję mazi z galasu! — krzyknął zaperzony redaktor, uderzając pięścią w stos listów.
    — Dobrze, odpiszę — odparł niewzruszony Chojecki.
    — A ten gotów naprawdę! Palnij pierwej czuły liścik do Paryża! Co w tobie siedzi, chłopcze! Ty krwi nie masz! ani młodości! Z tobą nawet już pożartować nie można. Siedzi jak rabin, nawet uśmiechnąć się zapomniał!
    — Nigdym nie umiał.
    — Co tobie jest przecie? Czyś ty chory? czy desperat! Czy kryminał nosisz na sumieniu? Jak żyję nie widziałem czegoś podobnego. Człowiek, co nie był nigdy pijany, nie miał kochanki, ani