Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jaszku“. Zemścił się na niewinnym papierze za swe codzienne utrapienie i cisnął go z furją na bok, a sam poszedł na obiad. Z powrotem zastał pryncypała z binoklami na nosie. Trzymał list w ręku i starał się czytać.
— Aha, tuś ptaszku. Masz, wyręcz mnie, musisz mieć wprawę do tych pcheł, czy mikrobów, które twa ukochana wyrzuca na papier, tu chyba da radę mąż, albo mikroskop.
— Oczy mnie bolą, mam słaby wzrok, — mruknął.
— Ta, ta, ta! Słaby wzrok! Cudo to wypatrzyłeś bez pomocy obcej! Czytaj, bratku, bez żadnych zazdrosnych epizodów, wywołanych tem, że ona do mnie, a nie do ciebie pisze. Muszę wszakże, u licha, wiedzieć, czego ona tam chce. Może chora, lub potrzebuje pomocy. Nie można wszakże dać zginąć dziewczynie, tfu, przepraszam cię, chciałem powiedzieć kobiecie!
Chojecki już czytał, byle go się pozbyć.
„Drogi wujaszku!
Dziś mój trzeci występ, śpiewam Adelę, tu bardzo wesoły teatr, tak krzyczą, a za kulisami się kłócą i całują, i znowu sprzeczają! Okropnie wesoło! Mój dyrektor zgubił wczoraj perukę, zaczepiła mu się o gwóźdź koło kulisy, myślałam, że umrę ze śmiechu. Moje towarzyszki zbierają się zaledwie, siedzę sama, we własnym gabinecie, orkiestra już przyszła, za chwilę rrum!... i grać zaczną.
Tak się śpieszę!