Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Emeryt pierwszy się odezwał:
— To dobrze, to dobrze, tak będzie najlepiej — zawołał, prostując się żywo. — Słuchaj no, chłopcze, czy ja mogę na ciebie liczyć w razie potrzeby, jak na syna kolegi?
— Naturalnie, jestem zawsze na usługi pana dobrodzieja.
— Pamiętajże, pamiętaj, bo ci obietnicę przypomnę kiedyś, zobaczysz.
Stary wyrzekł to tak uroczyście, jakby chodziło o zasady wiary.
Czy zwarjował do reszty? — myślał Chojecki dnia tego, wracając do siebie. Gotów, doprawdy, wziąć mnie za słowo i kazać którego dnia ustroić się w jakie kapeluszysko dla wznowienia wygasłej mody.
Myśl ta nabawiła go takiego strachu, że przez dwa miesiące nie zajrzał do starego. Obchodził starannie promenadę publiczną, bał się prawie wyjść z redakcji. Wolał już znosić codzienne pytania pryncypała, np. czy nie miał listu od Heni, czy nie spodziewa się w prędkim czasie zostać ojcem, czy nie myśli gonić za nią, czy go nie trwoży jej karjera teatralna, najeżona tysiącem pokus?
Chłopak wciskał głowę w ramiona, jak ktoś, opadnięty przez rój pszczół, doszło do tego, że na wejście redaktora dostawał gorączki rozdrażnienia.
Razu jednego był prawie szczęśliwy, gdy znalazł w stosie korespondencyj fantastycznie ustrojoną kartkę, zaczynającą się od słów: „Drogi Wu-