Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tam podobny Heni półgłówek, tobym się o to nie troszczył, ale syn mego Tytusa! To mi żółć obraca.
Stary się rozchodził i rozsierdził okrutnie. Ani razu przez cały wieczór nie wspomniał kapeluszy! nie uspokoił się, póki nie wywiedział się jak najdokładniej o chęciach, zawodach, celach i zasadach Chojeckiego.
Nie było to znowu tak bardzo łatwą rzeczą. Ze skrytego, hardego chłopca każde słowo trzeba było wydzierać przemocą. Odpowiadał ogólnikami, monosylabami, krył się ze swą duszą jak z tajemnicą stanu.
Po parogodzinnej indagacji wyszło wreszcie na jaw, że nie cierpiał miasta, ludzi, pracy biurowej, słowem tego, co miał w życiu, a tęsknił za niedościgłą dolą gospodarza, obywatela samotnika, w jakim kącie, gdzieby mu świat milczenia nie przerywał. Marzenia nie były zresztą bardzo zuchwałe. Wiele biedy, wiele pracy, trochę chleba, i jaka taka chałupa, w którejby podczas deszczu można było znaleźć suchy kąt. Oto wierny obraz szczęścia mizantropa. De gustibus non est disputandum.
Emeryt, skończywszy badanie, rozparł się w fotelu, odbył manewr z tabaką, wsadził swą spiczastą brodę w rękę, przymknął oczy i zdawał się drzemać. Od czasu do czasu roztwierał powieki, ruszał ustami i mruczał coś do siebie.
— Pewnie mi wymyśla w duchu, żem osioł, — zauważył sam w sobie gość, nie śmiejąc przerwać milczenia.