Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wówczas zdało mu się, że i on jest molem; zapach ziela go uderzył, upadł bezsilny, czując wszystkie tortury agonji.


Żałobna wypustka u surduta młodzieńca uratowała go szczęśliwie od setki dowcipów, które krotochwilny redaktor miał na języku, gdy ujrzał nazajutrz swego sekretarza, zajmującego zwykłe miejsce u biurka.
Powstrzymał się jednak wczas, uścisnął tylko serdecznie rękę i, wyrezonowawszy, że praca w smutku jest najlepszem lekarstwem, wspaniałomyślnie oddał mu wszystko, co miał do roboty, jako dodatek do zwykłych zajęć, a sam poszedł wynagrodzić sobie ten dobry uczynek w jakiejś literackiej kawiarni, wśród grona kolegów.
Cierpliwy chłopak nie rzekł słowa na ten nowy rodzaj pociechy w smutku, która mu zajmowała odtąd dwa razy tyle czasu, co przedtem. Siedział, milczał, czytał lub pisał, napozór zupełnie rad z życia. Nadmiar pracy nie przykrzył mu się. Z natury małomówny, poważny i dziki, nie szukał towarzystwa i znajomości, i wolał spędzać czas w redakcji, niż samotnie w swej izdebce, gdzie tak niedawno jeszcze mieszkali razem z ojcem. Przytem miał dla redaktora dług wdzięczności. Pamiętał, że gdy przed kilku laty przybyli do miasta, zrujnowani wskutek jakiegoś procesu, i z zamożnych ludzi zostali nędzarzami na bruku,