Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wy, należał do jednego z marszałków Francji. Ceniłem go, jak najmilsze dziecię, aż do dnia, gdy na nim dokonano profanacji. Wyobraź pan sobie, pewnego razu Henia dobrała się tu, nie wiem dotąd jakim sposobem, zrobiła mi straszną ruinację, po chaosie domyśliłem się sprawcy, i ten właśnie kapelusz porwała na jakąś trawestację do podobnej sobie koleżanki! Okropność! Odebrałem go naturalnie, ale jak! Znalazłem kapelusz marszałka Francji u niej pod krzesłem, zmięty, sprofanowany, bez wagi w mych oczach. Dość panu powiedzieć, że był na takiej głowie; to wystarcza do oznaczenia pogardy, jaką czuję dla niego teraz. Niech go mole jedzą!
Tegoż samego życzył Chojecki całemu zbiorowi. Jemu zawdzięczał migrenę od ostrych woni i gorączkowe marzenia tejże nocy. Położył się spać odurzony, prześladowały go we śnie setki moli, za któremi uganiał się marszałek Francji z pudełkiem perskiego proszku w ręku, aż go emeryt porwał za kołnierz i zamknął w pudełku, skąd po chwili wyjrzała ciemna główka Heni w jakimś fantazyjnym kapeluszu, którym salutowała starego.
— Łapaj ją, zamknij, to profanacja — słyszał wyraźnie głos nieszczęśliwego stryja, i ruszył mu w pomoc, goniąc dziewczynę po stosach pudełek.
Już ręka jego sięgała jej prawie, gdy się odwróciła i rzuciła mu w twarz pęk jakiegoś ziela.