Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

poczynało się w głowie mącić od tej mieszaniny, poplątanej jeszcze gawędą starego, który o każdym plótł jakąś historyczną orację, pomieszaną ze szczegółami, jakim to on szczęśliwym zbiegiem okoliczności doszedł do posiadania tego cudu.
— Widzisz to cacko... — mówił, otwierając nowe pudełko i podnosząc w górę olbrzymi trójkąt, mogący od biedy służyć za kołyskę. — Co to za forma, co za wdzięk! Jaka szkoda, że moda zginęła! Myślałem zrazu, że można ją będzie wznowić i, aby ludziom przypomnieć, ubrałem się w niego na spacer. Wprawdzie uważałem, że musiał się podobać, bo nikt mnie nie minął bez zatrzymania się na chwilę, ale na tem się skończyło; nie dostrzegłem potem nikogo, ktoby go naśladował; a szkoda, nieprawdaż?
Dla większego wrażenia emeryt wdział na głowę ów cenny zabytek. Trzeba było bohaterstwa, żeby nie wybuchnąć śmiechem na ten widok. Chojecki zagryzł usta do krwi. Dla odwrócenia niebezpieczeństwa obejrzał się w inną stronę.
— A to co zawiera? — spytał, wskazując pudełko naznaczone krzyżem czarnym, stojące na uboczu.
Emeryt nagle się zasępił.
— Ach, to smutna historja! — zawołał, wpadając w ton gderliwy i nieszczęsne pudełko odsuwając niegrzecznie nogą, żeby swem dotknięciem nie skaziło innych. — Był to kapelusz pamiątko-