Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bez chleba kawałka, nieznany człowiek zajął się nimi serdecznie.
Ojcu wyszukał skromny urząd, jego samego z całą wiarą wziął do siebie na pomocnika, wydźwignął obu z nędzy.
Dlatego to, na podziw innych urzędników redakcji, Chojecki nie skarżył się ani na nocne czuwanie nad korektą, ani na nadmiar pracy, ani na literackie wieczorki swego pryncypała w kawiarence na rogu. Zajmował się interesami nie jak sługa, ale jak przyjaciel, zajmował się tak serdecznie, że nawet redaktora napadały niekiedy wyrzuty sumienia i w rezultacie wybuchy czułości.
— Ćmo, molu, mizantropie! — wołał wówczas — czemu ty choć na ulicę nie wyjdziesz! Przyrośniesz do biurka!
— Albom ja ulicy nie widział! Co tam ciekawego? — mruczał sekretarz.
— No, to pójdź do teatru, na koncert, gdziebądź, choć do ogrodu jakiego.
— Dziękuję panu, nie lubię muzyki.
— Nie lubisz! Ha, to dobrze! Każę ci tu pod okno katarynkę sprowadzić, jeżeli mi zaraz nie wyjdziesz na ulicę. Zachorujesz, człowieku! Ot, wiesz co, idź odwiedź swego stryjaszka! Spotkał mnie dziś i mówił, że znalazł jakiś unikat-kapelusz. Skarży się, że ciebie dawno nie widział. Przysiągłbym, że w gruncie brak mu psot Heni. Zrobiłeś straszną krzywdę staremu, nie ma na kogo gderać. Wspomnisz moje słowo, że wkrótce