Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/159

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    w przyjaciela. Piękna twarz Gregora zmieniła się bardzo. Zaostrzone były rysy, zacięte usta, oczy zaognione i dzikie. Nie zdradzał wrażenia żadnego, tylko niekiedy szczęki mu drżały, a źrenice zwężały się i ciemniały.
    — Czy już późno? — spytał Maksymow.
    — Druga po północy.
    — Czy mnie jeszcze długo... tak?
    — Nie wiem! — odparł twardo.
    — Ty wiesz. Powiedz, żałujesz mnie?
    Gregor głową skinął.
    — Naprawdę?... — Maksymow począł się uśmiechać. — Bo ja ciebie bardzo kochałem, bardzo! Żebyśmy mogli do Kijowa znowu wrócić. O Kijów! Szedłem z tobą w tym długim boju strasznym. Mnie kres, ty może wielki dzień ujrzysz! A po owym dniu, kiedyś, na Askolda mogile, twój pomnik stanie. Z tej góry królować będziesz. Pod tobą Dniepr wolny, przed tobą Ruś swobodna. O Gregor! Mnie ta myśl roiła się zawsze, zawsze!
    Po ustach Zachareńki przemknął szyderczy uśmiech. Gorzkiem, brutalnem słowem chciał to rojenie przeciąć, a Maksymow to zrozumiał, zadrżał, przerażony.
    — Nie mów nic, nic! — zawołał. — Ja umieram już! Mnie już wolno śnić!
    — Śnij więc! — rzekł Gregor, dłoń mu na czole kładąc.
    I tak pozostał. Nie zmienił swej odzieży, krwią zbryzganej, zmiętej, nie uchodził. Doczekał rana,