Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zabiłeś Glebowa? Gdzie? — spytała z zajęciem.
— Zabiłem. Idź ty, zostaw mnie z nim. O bodaj mi dano doczekać jego końca!
— Młody Glebow się zastrzelił. Słyszałeś?
— Tak. Dosyć będzie miała ziemia ścierwa w tych dniach. Ich i naszego! Żeby tylko Achczeńko podkop skończył.
Podniósł głowę i nadsłuchiwał. Ale ciszę nocy wypełniał zwykły ruch uliczny.
— Mrowie się rusza! — rzekł Gregor zamyślony. — Mrowie znikczemniałe, podłe, niewolnicze. Już Glebowa znaleźli i moim śladem idą. O mrowie! Oplwany będę przez ciebie, opoliczkowany, skopany! A jam ci przecie służył aż do śmierci! Kiedy ty na nas plwać przestaniesz, ludzie?
— Gregor! — szepnęła Sonia prosząco — uchodź ty. Ja cię ukryję bezpiecznie. Będziesz żył jeszcze!
Wzdrygnął się, spojrzał na nią strasznie. Ale wtem Maksymow poruszył się, zajęczał:
— Pić! pić!
Gregor wskazał drzwi dziewczynie. Schyliła głowę pod jego wzrokiem i wyszła. On się zajął chorym. Ręka, co bez drżenia mordowała, teraz stała się lekką i pieszczotliwą. Przesuwała się delikatnie po zjeżonych, potem okrytych, włosach, poprawiła poduszki, podawała lekarstwo.
Maksymow nie spał, nie majaczył. Leżał zmęczony, przymkniętemi oczyma wpatrując się