Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/160

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    aż zwalczony przewielmożnem zmęczeniem, usnął u tego łoża śmierci.
    Tak go zaszło południe. Zbudził szelest otwieranych drzwi, brzęk ostróg i szabel. Wstał gwałtownie, wyprostował się, do drzwi rzucił, chcąc, by go nie tutaj wzięto, by Maksymow tego nie widział. Ale w progu natknął się na mur piersi, na ręce zbrojne i cofnął się z ohydą przed tą tłuszczą swych katów.
    I Maksymow się ocknął, spojrzał, zrozumiał i ostatnim wysiłkiem na posłaniu poderwał.
    — To ja! — krzyknął, rękę okaleczałą podnosząc — bierzcie... ja... bóbr!
    To go dobiło. Zachwiał się i upadł napowrót z jękiem długim, ostatnim.
    Policja napełniła pokój.
    Gregor oblicze umarłego ucałował i okrył, potem ręce skrzyżował i czekał.
    Żandarmi, przygotowani do walki upartej, mimowoli poczuli dlań szacunek.
    — Ruszaj z nami! — któryś starszy rzekł.
    Postąpił naprzód spokojny.
    Przed kamienicą tłum gawiedzi się zebrał. Gdy go ujrzano, rozległo się wycie, pisk, klątwy, tumult.
    — Zbójca, łotr, potwór!
    Gruda zmarzłej ziemi uderzyła go w czoło, inna w ramię. Spojrzał na twarze te namiętne, rozjuszone i zachwiał się.
    Tłum łamał szyk policji, wyciągały się ramiona, pięści.