Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/157

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    Gdy zapaloną świecę stawiała w oknie, ręka jej więcej drżała, niż gdy w przeddzień dawała strychninę Chwastowowi. Czuła, że sprowadzając go tutaj, zgubi ukochanego. Dopaliła się świeczka do połowy, gdy wreszcie drzwi się żywo rozwarły i wpadł Zachareńko.
    Wprost do sypialni podążył, na chorego spojrzał. Odrazu poznał, że tu śmierć szła wielkiemi krokami i głucho, przeciągle jęknął. Przykląkł u posłania i na łokciach wsparty, wpatrywał się w straszną tę twarz. Maksymow się przecknął, poznał go i uśmiechnął się.
    — Gregor, mój Gregor! — wyszeptał. — Jabym tak chciał z tobą do Kijowa wrócić. Hm, ty znowu krew na sobie masz! Znowu! I czyja to?
    — Glebowa! — odparł głucho Zachareńko.
    — Och, ile krwi, ile krwi! — z jękiem rzekł kaleka. — To źle, Gregor, źle! Jam tobie tego nie mówił, ale nie wolno krwi lać! W Kijowie lepiej było.
    Ból zaćmił mu przytomność.
    Potem w półśnie, dysząc w cierpnieniu coraz wielmożniejszem, do siebie już mówił:
    — I tam, i tu — Czarny Bóg. I ci, i tamci po piersi w krwi, w gwałcie. A gdzież ten Biały, ten dobry? Czy i on zabity? Niema go! Nie słychać, nie widać!
    Gregor w dłoniach ścisnął czaszkę.
    — Zawołam doktorów! — szepnęła Sonia.
    — Poco? — rzucił desperacko. — Dla niego dół tylko! Nóż był zakażony trupem!