Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



X.

Świeca paliła się na oknie Maksymowa, a w mieszkaniu on dogorywał.
Zwlekała długo Sonia z tem hasłem śmiertelnem, łudziła się długo, aż wreszcie ujrzała, że niema nadziei ratunku.
W swem życiu awanturniczem przez dwa lata chodziła na kursy medyczne, znała się więc trochę na chorych. Cały dzień spędziła samotnie. Wedle rozporządzenia Gregora, nikt ze spiskowych się nie pokazał. Dziewczyna doglądała rannego, a w przerwach, gdy się uspokajał, szperała po kątach, paliła papiery, listy, przygotowana do katastrofy, spokojna, zupełnie o swój los obojętna. Lada chwila czekała wejścia policji. Wiedziała od Lanina o zdradzie.
Ale dzień minął, nie przynosząc żadnej wieści. Tylko Maksymow prędko, prędko dążył do kresu. Skaleczona ręka potwornie spuchła, zrzadka odzyskiwał przytomność, twarz miał wykrzywioną, oczy błędne. Cierpiał okropnie. W chwilach jaśniejszych, żałośnie, jak dziecko, wołał Gregora.
Dzikie serce Soni poruszyło się nawet.
— Sprowadzę ci Gregora. Nie piszcz! — rzekła.