Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wił mu o swych sprawach, o interesach, o plotkach buduarowych. Ohydny mu się wydał.
Razu jednego, w wieczór, gdy był bardziej rozdenerwowany, zbolały, postanowił do żony iść, dokuczyć jej, zobaczyć, że ona też cierpi. Nie kazał się meldować, dźwięki fortepianu zaprowadziły go do gabinetu, gdzie Gizella, też samotna, grała w półcieniu. Nie usłyszała go i on minutę słuchał i patrzał. Zdradził go piesek pokojowy nieprzyjaznem warczeniem.
Gizella się obejrzała, przestała grać, lecz nie odjęła rąk z klawiszów, ani powitała. Czekała, co jej powie.
— Jesteśmy proszeni na bal na Nabiereżną — rzekł, wiedząc, że nienawidziła tego domu.
— Mam się ubierać zatem? Za godzinę będę gotową.
Wstała powolnie, rozmarzona grą, jeszcze pod wrażeniem tonów.
— Może pani jechać nie chce? — spytał.
— Nie chodzi o to, czego chcę. Mamy jechać, więc się ubieram.
— I jabym wolał pójść do baletnic, ale może spotkam na balu Olgę P.
Gizella złożyła nuty.
— Bezwarunkowo tedy być warto! — rzekła szyderczo i wyszła.
Po godzinie wsiedli razem do karety.
— Co pani uczyni z sobą, gdy mnie już nie będzie? — zagadnął nagle Sewer, po długiem milczeniu.