Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie żywię żadnych nadziei — odparła spokojnie.
— Tylko tryumf i radość, że cierpię.
— Nie myślę nigdy o panu.
— Nie wierzę. Zanadto nienawidzi mnie pani.
— Myli się pan. Tylko pogardzam.
Rzucił się.
— Pocóż ten przymus bytności tutaj?
— Odchodzę już! — rzekła zimno.
Nie chybiła jednak nazajutrz. Znalazła kilku panów i rozmawiała swobodnie. Gdy wyszła, jeden z gości, Francuz z ambasady, zwrócił się do Sewera:
— Najpiękniejszą masz, hrabio, kobietę z całej stolicy. Co za kształty i rysy! Zazdroszczę ci.
Obecni, starzy znajomi, uśmiechali się nieznacznie z naiwności nowego przybysza. Sewer zagryzł wargi i poczerwieniał.
W parę dni potem, już wychodził i wyjeżdżał. Ale to inny był Sewer. Nie bawiło go już nic. Wewnątrz toczył go rak zniechęcenia do życia. Nurtowała w nim myśl samobójstwa. Sztuczny był jego spokój i wesołość. W duszy był niezmiernie nieszczęśliwy.
Bywał znowu w świecie i spełniał gorliwie służbę, wyczerpywało go do reszty udawanie. Gdy mógł, zamykał się w domu. Począł wspominać kijowską nędzę, żałować jej i swych złotych snów ówczesnych. Męczył go świat, a samotność była nieznośną. Parę razy odwiedził ojca. Generał pra-