Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dzisiaj generał będzie wieczór spędzał u siebie — oznajmił. — Rozkażecie cokolwiek?
— Przyjdę tam o północy. Czekaj. A teraz skocz do Soni i przyślij mi tu ją.
Po godzinie dziewczyna stawiła się na wezwanie. Gregor wskazał Maksymowa.
— Ten mi jeden drogi, iść muszę. Zostań przy nim. Jeśli się stan pogorszy, postaw w oknie zapaloną świecę. Lękam się o niego.
— Głupia poczwara! — mruknęła Sonia.
Wiedział, że nienawidzi Maksymowa, ale był przekonany, że w pewniejsze ręce nie może go powierzyć.
Chory się przecknął, słysząc rozmowę.
— Odchodzisz, Gregor? — rzekł. — Bywajże zdrów.
— Cóż ci? Cierpisz?
— Nie. Sen morzy. Wróć jeszcze do mnie!
— Wrócę. Sonia przy tobie zostanie.
— Dobrze — odparł łagodnie, patrząc za przyjacielem.
Na schodach jakaś moc szarpnęła Gregora. Gwałtem go wstecz ciągnęło. Przemógł się jednak i poszedł dalej.