Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Maksymow, widząc się odkrytym, skulił się, w kąt zaszył, poczerwieniał. Tylko oczy jego patrzały śmiało w rozsrożone źrenice Gregora, a miały te biedne, czerwone, zezowate oczy wyraz śliczny i uśmiech dziecięcej prostoty.
— Nie gniewaj się, Gregor — począł jąkać. — Była tu Sonia, wracając od Lanina, czekała nawet na ciebie długo, a wreszcie mnie zostawiła relację. Chwastowa już niema. Wypił Soni wódkę. Sprawiła się gracko. Ale Chwastow gadał i omal ciebie nie zdradził. Teraz jednak już niebezpieczeństwo minęło.
Maksymow dźwignął się i wstrząsany dreszczem bólu, mówił dalej trochę gorączkowo:
— To głupstwo, zaradziło się. Powiedział: — Szukajcie człowieka bez dwóch palców u lewej ręki, pojmiecie bobra. Ha! ha! to głupie. Bez palców tych może być kto inny, mogę być ja. Bobra nie pojmą!
Tryumfująco wzniósł okaleczoną rękę do góry.
Gregor z zapartym tchem, niezdolny nic rzec, rękę tę ujął, rozwinął szmaty, wziął się do opatrunku.
Maksymow, zmęczony, osłabły, ułożył się znowu i dał z sobą robić co chciano. Bardzo blady, wpatrywał się w Gregora i lekko uśmiechał...
Zachareńko, ukończywszy opatrunek, obejrzał nóż skrwawiony, poszukał czegoś w książce medycznej, wyszedł, wrócił z lekarstwami i doczekał rana, siedząc nad chorym. O świcie zjawił się Agafon.