Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/140

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    — Co się tu dzieje? Udajesz śpiącego, zgasiłeś światło? Coś ty, pijany? — zagadnął, trącając go Gregor.
    — Nie... Trochę zasłabłem!... Spać mi się chce...
    — To wstań. Wyśpisz się potem. Mam dla ciebie wiele poleceń!
    — Słucham. Mów!
    Gregor lampę na stole postawił.
    — Co tu, na tym stole? Krew? I na ziemi też? Co ci się stało?
    — Nic. Trochę się skaleczyłem, a leniłem się sprzątnąć.
    — Skaleczyłeś się! Jak? Tym nożem? To mój nóż! Gdzieś go wziął?
    — Z twojej szafki z narzędziami.
    — Do licha! Wiesz ty, żem w pośpiechu narzędzia rzucił źle oczyszczone po ostatniej sekcji. Pokaż skaleczenie.
    — Głupstwo. Nic mi nie będzie.
    — Pokaż, mówię ci!
    Prawie gwałtem odkrył kołdrę.
    Maksymow leżał ubrany, trzymając w zanadrzu lewą rękę. Krew była na posłaniu.
    — Daj mi święty spokój. Czym ja dziecko!
    Siłą opatrzył go Gregor. Maksymow bowiem odpychał go, burczał, nogami kopał. Gdy go za lewą rękę Gregor ujął, on zbielał, syknął i omdlał na chwilę. Ukazało się tedy kalectwo. U ręki brakło dwóch palców, okręcona była szmatami krwawemi niezgrabnie.
    — Co to jest? — krzygnął ze zgrozą Gregor.