Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bo gdzieś umarł, a matki także nigdy nie widziałem, bo mnie rzuciła temu szelmie Stockiemu na opiekę. Pieniędzy podobno przysyła tyle, żem dotąd nie zdechł, a sama gdzieś zagranicą siedzi. Ot ja kukułczy syn, bracia! Ale to nic. Zobaczycie, że kiedyś het, u wierzchu będę!
— To jakim sposobem? — spytał Świda.
— Bo chcę!
— Dobrze powiedziane! — bąknął Gregor.
— Szczęśliwy, kto ma iluzje! — rzekł Świda.
— Ty czemu ich nie masz?
— Bo nic z tego nie będzie. Pieść myśl jaką, kochaj, noś ją w głowie i sercu — tyle twego. Kształtów ona nie przyoblecze, nie stanie przed tobą, nie wypadnie jej jedna z tobą droga, a goniąc ją, łeb roztrzaskasz!
Nagle Gregor się porwał, stanął przed Polakiem i jak w kleszcze porwał jego ramię.
— Ty milcz! — krzyknął strasznym głosem. — Myślisz tak, to poco żyjesz? Idź — Dniepr niedaleko. Miejże tę moc ustąpić z drogi żywym — ty, trupie. Nie zabieraj nam powietrza — nie truj. Won!
Zielonawym, tygrysim blaskiem płonęły jego demoniczne źrenice. Pijany był.
Świda spokojnie nań spojrzał.
— Posłuchaj, Gregor! Wiesz ty kto ja! — zawołał, zapalając się. — Ja — Polak! Et nos fuimus! Tak — mieliśmy kraje od morza do morza — i pierwszą po rzymskiej republikę — równość, wolność, potęgę. Królami byli ojcowie, orłami,