Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gregor, milczący, bardzo blady, w twarz Jegora wlepił oczy przysłonięte mgłą i grozą. Przypomniał sobie noc w Kijowie, gdy ten sam człowiek werbował go w służbę idei cudnej, wzniosłej, nadziemskiej. Podniósł swe ręce i spojrzał po nich. Jedna okaleczała była, na obu była krew przelana dla idei. Więc teraz i tego mało — te ręce mają odrywać zamki cudzych kas, dla idei tej cudnej. Wzdrygnął się cały.
Zapanowało chwilowe milczenie.
Sonia, nie troszcząc się o towarzystwo, zabierała się do snu w kącie pokoju, na zydlu. Helena w swej stancyjce usypiała chłopca na ręku, i zapatrzona w jasną plamę okna, myślała o zbiegłym katorżniku, który teraz, tropiony jak zwierz, idzie ku niej przez stepy Syberji.
— Ktoś tu idzie — rzekł nagle Achczeńko — swój, bo malec nie alarmuje.
— Zapewne Maksymów! — odparł Gregor.
Tak, to on był. Potworny, ze swym garbem, który go pochłaniał, zda się. Zresztą ten sam, blady, nikły, o żałosnem wejrzeniu i ustach upartych. Dziwny kontrast niedołęstwa i woli.
Wszedł i nie widząc nikogo oprócz Gregora, nie pozdrawiając, bez żadnego wstępu, rzekł:
— Wzięto Chwastowa!
Achczeńko podskoczył na stołku.
— Gdzie? Napewno? — zawołał.
— W szynku! Pijany był. Tak go poprowadzono. Plótł wszystko, bezładnie, ale teraz koniec będzie nam!