Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

we drzwiach stanął gość nowy i głęboki głos pozdrowił ich:
— Ziemia i wola!
— Jegor!... — mruknął Achczeńko niechętnie.
Nowoprzybyły spojrzał po nich i dłoń do Gregora wyciągnął.
— Cóż milczysz? Witam cię.
— Milczę, bo odpowiedzieć muszę: chaos i niewola!
— Opuściliście ręce?
— Nie, ale wstyd nam i hańba, żeśmy naprzód nie postąpili. Najlepsi gniją w katorgach. Oto całe sprawozdanie.
— I dotąd darujecie życie Glebowowi?
— Oszczędzamy go z powodu podkopu — odparł Achczeńko.
— Ostudzić go, to głupstwo! — dodał Markowski. — Ale na co to się zda? Bestyj takich roi się w Rosji! Będzie drugi.
Gregora usta zadrżały i o jeden cień stał się bledszym, milczał.
— Potrzebujemy pieniędzy. Przywiozłeś, Jegor? — spytał Achczeńko.
Jegor się zaśmiał.
— Cóż to, nie macie w Rosji kapitalistów? Nie możecie sobie sami wziąć?
— Jakto? Zarżnąć i ukraść? — spytał Markowski, błyskając dziwnie z pod okularów.
— Oni biednych rżnęli i okradali. To będzie restytucja.
— To nie z mego fachu — burknął Achczeńko.