Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Kto to jest Chwastow? — spytał Jegor, a Markowski odrzucił papierosa i splunął.
— Napróżno tedy fatygowałem się do Belgji. Com tam skorzystał, przekażę chyba oprawcy. Szkoda zachodu!
Grzegorz wreszcie przemówił:
— Chwastowa trzeba struć do jutra.
— Bezwarunkowo! — potwierdził Jegor.
— To dobrze. Ja pójdę — ofiarował się Maksymow.
— Gdzie pójdziesz, poczwaro! — zabrzmiał nagle za nim głos Soni. — Nie porywaj się z motyką na słońce. Ja idę! Macie strychninę?
Stała w futerku i bobrowej czapeczce, ożywiona, bez wahania i skrupułów. Pytała o strychninę tonem, jakby mówiła: — Czy nie widzieliście moich kaloszy?
— Zuch, dziewka! — rzekł Jegor.
— Mam strychninę. Od czegóżem chemik! — odparł Markowski.
— Wsyp do wódki i dawaj zaraz! — komenderowała.
— Glebow wyzywa nas! — mruknął Gregor. — Przed tygodniem otrzymał ostrzeżenie, że gdy zaaresztuje jeszcze jednego z nas, wyda na siebie wyrok śmierci.
Markowski przyniósł flaszeczkę ze swej piwnicy i wręczył Soni.
Wyszła, coś nucąc przez zęby.
— Muszę na wszelki wypadek zasypać wejście do przekopu! — rzekł Achczeńko biorąc za czapkę.