Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Et! jeszcze wkońcu ja na was czekać będę! Byłem w Belgji. Potrzebowałem form pewnych i preparatów, dzisiaj wróciłem i oto jestem. Nic nowego?
— Achczeńko zaraz przyjdzie, dowiesz się, jak daleko posunął robotę. Aresztowań żadnych nie było.
Markowski, podśpiewując pod wąsem, wszedł do pokoju Heleny, odsunął kuferek, odkrył kilka desek podłogi. Ukazała się czarna czeluść, w którą wsunął się śmiało, zawsze z swem niedostępnem pudełkiem.
— Poświecić ci? — rzekł Gregor.
— Nie wolno! Za wiele tu wybuchowych materyj! Zaraz wracam.
Głos jego zginął pod ziemią.
Na dziedzińcu rozległo się przeraźliwe miauczenie kota. Gregor pospiesznie zasunął deski i na kuferku usiadł. Hasło to było ulicznika o zbliżaniu się niebezpieczeństwa. W warsztacie była tylko sama Helena. Pod stosem rupieci stała prasa drukarska, wilgotne, ostatnie odbitki rewolucyjnej gazety leżały przykryte skrawkami papieru; tuż obok chemik Markowski fabrykował swój dynamit; za ścianą siedział człowiek, na którego głowę była naznaczona kilkotysięczna nagroda.
Kobieta wiedziała to wszystko. Usiadła przy stole, nalała sobie herbaty, wzięła dziecko na kolana i poczęła je karmić. Łyżeczka, którą podawała Kosti do ust, nie zadrżała ani razu, nawet wte-