Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciła dom i wszystko, niby dla twojej idei, rzekłeś, żem dobrze uczyniła. Dotychczas spełniałam jak pies twe rozkazy, teraz mi za to płać!
— Nie kłamałem, ani łudziłem cię nigdy! Trup jestem! — odparł.
— Więc mi tylko powiedz, kto cię trupem uczynił, żebym zamordować mogła!
— Szalona jesteś! — szepnął.
— Powiedz! — nalegała.
Ruszył ramionami.
— Co ci z tego przyjdzie? Nienawidzę kobiet. Miłość mi jest wstrętną.
— Więc i mną się brzydzisz?
— Jak każdą.
Dziewczyna zaśmiała się dziko.
— Nie zobaczysz mnie więcej! — burknęła i wyszła, zatrzaskując drzwi z łoskotem.
Gregor nawet się nie obejrzał. W mrok dziedzińca utkwił oczy i czekał. Po chwili ukazała się jedna czarna sylwetka, przesunęła się jak widmo. W warsztacie było już pusto. Helena zamknęła już wnętrzne okiennice, na stole paliło się kilka świec i stał kipiący samowar.
Nowy gość wszedł. Młody człowiek w ciemnych okularach, z pudełkiem pod ręką. Nie zdejmując kapelusza, ani witając się, spytał:
— Gregor jest?
— Jestem — odparł Zachareńko, wychodząc.
Uścisnęli sobie dłonie.
— Czekamy ciebie od tygodnia, Markowski.