Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dy, gdy we drzwiach stanął Lanin, sekretarz Glebowa.
— Tutaj mieszka podobno Zofja Marforow? — spytał młody, przystojny elegant.
— Tak, panie, tutaj — odparła spokojnie Helena.
— Można ją widzieć? Mam pilny interes.
— Wyszła przed chwilą.
— Nie mówiła dokąd?
— Zapewne do sklepu, gdzie dostarcza pudełek. Może pan raczy zaczekać?
— Nie mam czasu. Zostawię do niej bilecik.
— Proszę pana. Oddam jej natychmiast, skoro przyjdzie. Za godzinę najdalej.
Młody człowiek dobył bilet i nagryzmolił na nim słów parę. Potem wsunął do koperty, zakleił i nie kładąc adresu, podał Helenie.
Wychodził już, gdy mu myśl zła zaświtała. Wrócił i bacznie spojrzał na kobietę.
— Może wy kłamiecie i ona wcale do sklepu nie poszła? — spytał. — Ma kochanka?
— Mogłaby ich dużo mieć, ale ich nie chce.
— Tak. Dziękuję wam. Mieszkając razem, wiecie, jak żyje. Proszę, pilnujcie jej i jakby zaczęła przyjmować różnych, dajcie mi wiedzieć. Na złe tego nie użyję, słowo daję, ale wiedzieć lubię. Za usługę dobrze płacę.
Dobył z kieszeni jaskrawą asygnatę i położył przed Heleną.
— To będzie zadatek! — dodał z uśmiechem.
Helena uśmiechnęła się też uprzejmie.