Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co robić? I to minie! — smutno, z rezygnacją nad lata jego starszą, westchnął towarzysz.
— Co minie? — tamten się żachnął.
— Bieda!
— To nie bieda, to krzywda! Masz rację, Świda — i to musi minąć!
Świda głową dziwnie pokiwał.
— Musi, nie musi — odparł powoli, a marzące jego oczy szły w dal nieokreśloną. — Żebyś ziemię nawylot przekopał, ta grudka, co na wierzchu, i ta, co na najgłębszym spodzie, ten wyraz ci powie: krzywda! Treść ziemi ten wyraz stanowi.
— To ją zepchnąć w próżnię, niech ginie!
— Tytani już skałami przywaleni leżą pobici!
— Milcz, bo ci powiem, żeś i ty pies niewolnik.
— Powiedz — jam jest! — zdławionym głosem szepnął towarzysz.
Sewer wpadł z hałasem i śpiewem, z okrutną fantazją.
— Masz, małpo! — krzyknął, obrzucając Maksymowa pakunkami.
Zaczął wnet papieros kręcić i trzepał ze śmiechem:
— Jak Kijów Kijowem, nie mieli studenci takiej uczty. Zaprosiłem po drodze męczenników z Ławry, niech przychodzi Chmielnicki ze swymi rabusiami, starczy dla każdego kiełbasy i wódki. Cóż wy? Śpiewacie? Wszystko głupstwo wobec wieczności, a wieczność wobec kwaszonego ogór-