Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powiedziawszy, leżący powstał, aby zapalić drugiego papierosa, wrócił do łóżka, ale już nie legł, tylko usiadł, rękami objął głowę i zamyślił się.
Sewer wcale nie protestował, wziął czapkę i wybiegł. Maksymow wydobył samowar z kąta i wodą go napełniał.
— Czyś otruty, Gregori? — spytał kapitalista.
— O bestje! żebym ja ich miał w ręku! — z niedającą się opisać wściekłością tamten zamruczał.
— Kogo? profesorów?
— A tych wszystkich, co się władzą nazywają!
— Pewnie znów heca o „Kwiatek lnu?“
— A jakże! Złodziej ma siedm paszportów, a chodzi bezkarny! Ona, dobra i cicha, niech się choć do domu rozpusty zapisze, kiedy nie ma papierów! To prawo! Trzy dni dali jej zwłoki, a potem... won z mieszkania, z miasta, może won ze świata! O psy!
Podniósł głowę i pięści. Był młody, piękny, dziki. Zbudowany przepysznie, wysoki, smukły brunet, — twarzy ściągłej i smagławej, mającej w sobie dziwny, pociągający urok, a na czole i w oczach piętno rzadkiej potęgi i myśli. Tacy muszą panować, władać, rządzić, bo do tego stworzeni.
Nawał myśli buchał mu na usta, więcej niż chciał wyrazić; pohamował się, twarz znowu w dłonie ukrył i znieruchomiał.