Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gizella pamiętała o niej i nazajutrz, wsiadając do sanek, obejrzała się, szukając lokaja. Stał i czekał, skinęła nań, zaprząg ruszył. Daleki to był kurs na ulice, które w braku nazw, poznaczono linjami. Tam, przed domem parterowym, zatrzymał stangreta Agafon i wprowadził hrabinę na podwórze do odległej oficyny.
Na świetny zaprząg zwrócił uwagę policjant, snujący się opodal, zauważyło go parę figur podejrzanych, o wyglądzie tajnych szperaczy. Policjant zbliżył się do stangreta i spytał:
— Czyje to konie?
— Pani! — lakonicznie odparł sługa.
— Odpowiadaj porządnie, bo dostaniesz się do kozy!
— Owa! Prędzej ty sam. To konie Glebowa syna. Żona jego weszła do tego domu.
Policjant usunął się natychmiast, figury podejrzane zanotowały wygląd domostwa i rozpełzły się dalej.
Gizella tymczasem minęła, poprzedzana przez lokaja, labirynt ciemnych sieni i korytarzów, wreszcie znalazła się w dość dużej stancji, w której parę kobiet oprawiało książki. Izba była wilgotna, a pracownice wyglądały anemicznie i nędznie.
Gdy drzwi skrzypnęły, jedna tylko podniosła głowę, a że stała najbliżej, Gizella dojrzała ją wyraźnie. Byłą wysoka, kształtna o twarzy drwiąco-cynicznej i zmęczonych, czarno podbitych oczach. Ręce miała po łokcie odsłonięte i na jednej z nich