Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mówże śmiało.
— Jasna pani, jak święta, choremi się opiekuje. Możeby raczyła zobaczyć moją żonę.
— Toś żonaty, Agafon? Ileż masz lat?
— Trzy lata jak odsłużyłem swój czas w wojsku. A już na trzy lata przed wojskiem mnie ożenili.
— Więc miałeś wtedy siedmnaście lat, a teraz masz dwadzieścia siedm. Dziesięć lat tedy jesteś już żonatym. Dlaczegoś się tak młodo ożenił?
— U nas taki zwyczaj w riazańskiej gubernji. Powiadają starzy, że żonaty nie zginie na świecie i do domu wróci z wojska. Ja nie wrócił, bo mnie jego wysokość graf generał raczył sobie zatrzymać. Więc mi starzy żonę tutaj odesłali, i teraz nie wiem, co z nią robić. Umiera każdego dnia.
— Czemuż jej nie leczysz?
— Nie mam za co, jasna pani! Jego wysokość dobrze mi płaci, ale starzy mi powiedzieli, że przeklną, jeśli sobie choć grosz zatrzymam. Więc odsyłam. Żona robi koronki i z tego się sama utrzymywała, aż zachorzała!
— Dobrze, odwiedzę ją jutro. Pojedziesz ze mną, to wskażesz, gdzie mieszka. Tymczasem masz tu trochę pieniędzy dla niej.
Agafon do nóg jej upadł i całował dywan na ziemi.
— Najjaśniejsza pani hrabino, nie dawajcie pieniędzy! Nie wezmę, nie wezmę! — jąkał zawstydzony, a szczęśliwy obietnicą.