Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wykłute sine znamię. Popatrzała na damę, potem na Agafona i zajęła się dalej powlekaniem klejem arkuszów bibuły.
Agafon otworzył dalsze drzwi i zawołał:
— Helena, anioła tobie Bóg zesłał!
Izdebka, mała i ciemna, była bardzo czysta. Na tapczanie leżała kobieta bardzo blada, widocznie w paroksyzmie febry. Nie miała siły podnieść głowy, więc tylko oczy zwróciła na hrabinę i wyszeptała bardzo cicho:
— Spasi Boh! Spasi Boh!
Gizella dotknęła jej czoła.
— Tu przedewszystkiem trzeba doktora, Agafon. Idź i sprowadź pierwszego lepszego, którego znajdziesz... byle prędzej.
Agafon wybiegł, a hrabina rozejrzała się uważnie.
Na ścianie, w kącie, wisiała „ikona“ z lampką, dalej kilka jaskrawych podobizn cesarza i członków panującej rodziny. Ze sprzętów, oprócz posłania, była skrzynka, stolik i parę krzeseł.
Chora kaszlała ciężko, a z kąta odzywało się sapanie. Zaciekawiona, zajrzała tam pani i ujrzała dziecko, śpiące na kupie skrawków papieru, resztek, wymiatanych z introligatorni zapewne.
Gizella, obejrzawszy tę nędzę, stanęła u okna i wyglądała na podwórze czarne, po którem snuły się chude koty i ulicznik odarty grzebał w śmietniku.
Ogarnął ją bezmierny smutek i nuda. Przyszło jej na myśl, że gdy ona chorowała śmiertelnie