Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Świda odetchnął. Socjalista spostrzegł to i zaśmiał się.
— Jakże ci życie miłe, że o nie tak dbasz — zauważył ironicznie. — Uspokój się, nie spotkamy się więcej. Dziękuję ci za gościnność.
— Gdzież idziesz, Gregor? Zostań. Jam cię urazić nie chciał. Ostrzegłem tylko!
— To dosyć! Zresztą ty już kobietę wplotłeś sobie do żywota. Kobieta daje mężczyźnie tchórzostwo i słabość. Tyś się już tem stał. Ano, żyj zdrów dalej, produkuj dzieci na sołdatów swemu katowi, niech mu twa ziemia daje wszystkie plony, a ty pracuj dlań, straw życie.
Odwrócił się od Świdy i gwiżdżąc, począł zbierać swe papiery ze stołu. Złożył je w torbę i na piersi ukrył, potem się przebrał, paląc papierosy i pijąc mocną herbatę, doczekał zmierzchu.
Wtedy tłomoczek swój zarzucił na plecy, dłoń Świdy w milczeniu uścisnął i wyszedł, słowa nie rzekłszy.
Doktór niespokojny za nim podążył.
— Gregor, konia ci natychmiast podadzą! Odprowadzą cię, gdzie chcesz!
— Mam ja tutaj sto koni i tyluż ludzi! Dziękuję ci, jestem wśród swoich!
Zaśmiał się szyderczo i skręciwszy około domostwa, wszył się między mieszczańskie zagrody.
W pierwszej chwili Świda zmartwiony był i dotknięty tem rozstaniem. Czuł, że Gregor z urazą odchodził i że go trzeba było zatrzymać i przejednać. Czuł też, że o odwiedzinach tych prawdę po-