Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swego pokoju i zostawił w ciszy. Nie taił, że ma kolegę, który u niego czas jakiś zabawi, tylko fałszywego pasportu nie chciał przedstawić policji, pilność urzędnika załagodził łapówką. Przez kilka dni Gregor odpoczywał. Coś pisał, czytywał dzienniki, aż pewnego razu nie zastał go doktór w domu. Całą noc go nie było. W dzień Świda, obowiązkami swego powołania ciągniony w różne strony, odjechał w sąsiedztwo, do chorych. I tak się zdarzyło, że mieszkając pod jednym dachem, nie spotkali się cały tydzień.
Po tygodniu spotkał go sędzia na rynku.
— Szczególnego masz pan kolegę, doktorze — rzekł. — Wszak on noce spędza w szynkowniach. Zaznajomił się też z pisarzem gminnym i nauczycielem szkółki. Osobliwa kompanja.
Świda pobladł, ale wnet spokój odzyskał.
— Dziwak! — odparł lekceważąco.
— Czyś pan pewien, że tylko dziwak? — mruknął sędzia z powątpiewaniem. — Gdybym pana nie znał i nie szanował, pomyślałbym, że należysz do nihilistów.
— O! co to, to nie! — zaśmiał się doktór, nadrabiając rezonem.
Pożegnał urzędnika i ruszył szybko do domu.
— Gregor! — zawołał, oglądając się, czy kto nie słyszy — kompromitujesz się.
Zachareńko ponure swe oczy podniósł.
— Muszę. To mój obowiązek. Ale nie trwóż się. Dziś w nocy cię pożegnam.