Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mylisz się. Mam krewnych, przyjaciół, znajomych, myślą jak ja. Myśmy mieli wieki wybujałość wolności, nasza historja jest jednym szeregiem klęsk i błędów, wynikłych z rozpasania swobody i nieposzanowania władzy. Wy jesteście teoretycy i utopiści, my jesteśmy praktyką. My możemy was uczyć.
Wózek wtoczył się w ulicę miasteczka i wnet stanął przed domkiem, który białe sztachety dzieliły od drogi. Między płotem o ścianą rosły wiśnie, malwy i słoneczniki, czerwona fasola oplatała ganek, a nasturcje, wybiegając po za pręty ogrodzenia, słały się na szlak.
Chłopak znajda przyjął lejce z rąk Świdy, a stara gospodyni otworzyła drzwi domu.
Weszli obadwa. W jadalni czekała wieczerza i starucha poczęła rozpowiadać zdarzenia dnia. Odprawiona dość obojętnie, spojrzała niechętnie na Gregora, który od chwili przybycia ust nie otworzył i rozparty na stole, zdawał się nieobecnym myślą i duchem. Mało co jadł i pił.
Świda odchodząc, wezwany do ciężko chorego w miasteczku, zostawił go w tej samej pozycji, pochylonej, osłabłej. Wyglądał jak zwierz do pół śmierci przez ogary zegnany, gdy dopadnie ustronia, gdzie może odsapnąć.
Doktór poczuł dlań bezmierną litość.
Nazajutrz zbieg ledwie się dźwignął z posłania. Nie skarżył się ani opowiadał skąd przybył i w jaki sposób, ale znać po nim było bezmierne, fizyczne i moralne wyczerpanie. Świda ustąpił mu