Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gorączka mnie trawi. Mam nadzieję zginąć, jeśli nie, to prędko umrę.
— Dawno wróciłeś z zagranicy?
— Od pół roku tutaj jestem.
— Odnalazłeś kogokolwiek z naszego towarzystwa?
— A jakże! Maksymowa.
— Możeś się ożenił?
— Ja! Ha! ha! — zaśmiał się szyderczo — a ty?
— Mam narzeczoną.
— Ano, zapewne! Ty możesz! Ja nie mam czasu, ani chęci. Przez te pół roku nie spędziłem tygodnia w jednem miejscu, ani rozmawiałem dwa razy z jedną osobą. Wiesz, że Sewer jest w Petersburgu, adoptowany przez Glebowa?
— Słyszałem o tem.
— Ha! ha! Możemy mieć protekcję!
— To bardzo smutne! — szepnął Świda.
— Tacy stanowią większość. Po ich głowach przejść trzeba, po ich zwłokach. Stoją na drodze, więc padną.
— Tak, ale z pośród tych, co ich podepcą, wyrosną im podobni. Zresztą, Gregor, znasz mnie, poco próżne dysputy?
— Głupiś, my przyniesiemy i wam wolność.
— Wątpię, ale gdyby tak nawet się stało, ci z nas, którzy z wami będą wojowali, niech z wami zostaną. Wyrzekamy się ich.
— Mówisz jak trybun ludu, a jesteś jednostką.