Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

winien wyznać narzeczonej, a wahał się, czy może kolegę zdradzić. Jednakże, gdy się znaleźli sam na sam, a spytała go o powód tak długiej niebytności, powiedział wszystko. Dziewczyna rozumna popatrzała nań poważnie i zasępiła się.
— To źle! — rzekła. — Może pan odpokutować.
— Dlaczego? Wszakżem wróg ich celów i środków.
— Ale pozór będzie przeciw panu świadczył. Zresztą zna ich pan. To aż nadto, aby zginąć!
Młody człowiek popatrzył na nią. Wzdrygnęli się oboje.
— Co Bóg da! — westchnął Świda. — Złegom nic nie uczynił, a odmówić gościny choremu koledze nie mogłem. Coby się zaś nie stało, nie zdradzę ich, z donosem do władzy nie pójdę!
— Naturalnie. Może zresztą lękamy się bez racji. Pan uczynił, jak był powinien. Co Bóg da!
Westchnęli raz jeszcze i przeszli do innego przedmiotu. Ciężko im jednak było na duszy.
Przywykli od wielu lat wierzyć tylko w złe!