Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W nędznej komórce pod schodami, powitała go łzami kobieta wyniszczona i blada, cień dawnej, pięknej żony Nikity. Na podłodze, przed piecykiem, siedział chłopaczek kilkoletni w czerwonej, jak krew, koszuli i podniósł na gościa zielone, ponure oczy.
— Zaszedłem po was! — rzekł Gregor. — Do Petersburga jadę dzisiaj. Tam na was czeka mieszkanie i zajęcie.
— Dobrze! — odparła kobieta. — Słuchał was Nikita. Żebyście tutaj byli, możeby nie zginął tak marnie. Pójdę za wami, bo onby mi tak kazał.
Poczęła płakać, a on pocieszać ani mógł, ani umiał. Patrzał na dziecko. Stworzenie to było szpetne i chude, z nie dziecinnym już wyrazem wąskich, wielkich ust. Wciąż ukosem przyglądał się gościowi, a tymczasem zbliżył się do piecyka, wygarnął garść popiołu, napluł nań i cisnął na Gregora.
Młody człowiek uśmiechnął się szyderczo, otrzepując rękaw.
— Co robisz, Kostku? — zawołała matka.
— Pan w czarnej odzieży. Czego on tutaj? — zamruczało dziecko.
— Głupcze. Idź go przeproś, on druh twojego ojca.
— Nieprawda!
Matka chciała go ukarać, ale Gregor ją zatrzymał.
— Dajcie mu być sobą. Dosyć będzie miał czasu udawać i kryć zdanie. Zuch z niego urośnie. I wy