Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie płaczcie. Nikita twardy był, wróci. Zabrałbym was dzisiaj z sobą, ale moja droga nie prosta. Może za parę ledwie tygodni stanę w stolicy. Pojedziecie z Maksymowem. Praca wasza gotowa i miejsce gotowe.
Skurcz mu przeszedł po twarzy. Dla kogo innego było to miejsce, dla kogo innego praca. Ochłonął po chwili.
— Zdrowi jesteście? — zagadnął.
— Zdrowa! — odparła kobieta. — Jak ta brzoza, której wicher wierzchołek ukręcił. Korzeniami żyje! Dziecko jeszcze bardzo małe, trzeba żyć!
Zapłakała znowu.
On do odejścia się zabierał, więc rękę jej uścisnął, a na stole paczkę pieniędzy zostawił.
— Do zobaczenia rychło! — rzekł z progu.
Gdy zamknął drzwi, druga garść popiołu uderzyła deski i świszczący głos chłopca rzucił mu pożegnanie:
— Kistokrat! padlec! czynownik!
Musiał dosłyszeć, bo się uśmiechnął i zamruczał:
— Hodują się katy, miast mędrców!