Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wolno, bom był, jak inni, człowiekiem. Nie powiem tego im, ale tobie powiem. Słuchaj. Nie odrodzi się nigdy świat, bo każdy z nas ludzi, gdy pełni sił dochodzi, łamie się i jak stępione narzędzie, jest do wielkiej pracy niezdatny. Dlatego małe tylko dzieła widzi ziemia i zaledwie siebie jednego ma moc pomścić człowiek!
— Gregor, to była jedna kobieta! — szepnął Maksymow.
— Miłowałem ją! — lakonicznie odparł młody.
Przesunął ręką po oczach i dodał:
— Prowadź. Mnie spieszno w drogę dalszą!
Zginęli w ciemnej szyi domostwa.
Z furty, kędy weszli, przez całą długą noc zimową wysuwali się i wchodzili ludzie. Nie zwracało to uwagi policji, bo w posesji była fabryka firanek, bawarja, łaźnia, mieszkał doktór i żyd lichwiarz. Było to zatem gniazdo nocnego, ciemnego ptactwa, a ludzie snujący się należeli do różnych klas społeczeństwa. Byli młodzi i starsi, wyrobnicy, kobiety, panicze szynkowni i brodate figury uliczne.
Nad samem ranem, gdy nagła odwilż zatruła miasto brudną mgłą, wyszedł ostatni Gregor. Był sam, ale wkoło śledziły go oczy troskliwych braci. Był w opiece setek. Nikt go przecie nie zaczepił. Zmęczony wyglądał, skierował się znowu w uliczki brudne i ciasne, kędy żyje nędza. Jeszcze mu jeden obowiązek pozostał do spełnienia, szedł go załatwić.