Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dlaczego podły? Fe, Filip!
— A podły, bo on silniejszy, a ja słabszy i on mnie bije. Mama sama mówiła, że to wstyd!
— To co innego, on cię karze i ma prawo, bo jest władzą twoją, której nie słuchasz.
— Et, co on za władza! — pogardliwie rzekł chłopak.
— Więc, kiedy on ci wstrętny, ja ciebie uczyć będę. Dwie godziny na dzień, a poza tem będę się tobą wyręczać, będziesz mnie pomagał i będziesz się Jadwinią opiekował. Za to daruję ci źrebię.
— Całkiem mama daruje?
— Całkiem, jeśli ty mi dotrzymasz zobowiązania.
— Pomyślę! — odparł chłopak z całą powagą.
Ucieszyło to panią Barbarę, że lekkomyślnie się nie zgodził. Snać chciał wypełnić sumiennie.
— No, a teraz powiedz mi, gdzie są twoje buty i nowy spencerek. Trzeba się ubrać przystojnie, bo gościa mamy, który się o ciebie pytał.
— Buty są u Bazylowej, a spencerek, to się podarł wczoraj.
— Ależ, dziecko, ledwieś go dostał. Ty wcale mnie nie kochasz, że tak niszczysz i nie dbasz o ubranie.
— Co ja zrobię, że się podarł? Ja o drugie nie proszę. Mama mi sprawia takie niemocne, że byle na jedno drzewo się wdrapać, to już się podrze. Bazylowa obiecała zaszyć, jedna tylko dziura na plecach, zaczepiłem się o gałęź