Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i zaraz się przedarło, żeby nie koszula mocna, tobym spadł.
— Ach, Filip, jakże ty się wujowi pokażesz?
— Niech się mama nie martwi. Zjem kolacyę u Bazylowej, co mi za ciekawość — wuj!...
— Ależ musisz przyjść, dziecko. Co sobie wuj pomyśli?
— A zkądże on o mnie wie? Pewnie pan Tedwin mnie ogadał przed nim!
— Et, bredzisz. Chodźże ze mną. Dam ci niedzielny garnitur, przynieś buty!
Chłopak się kopnął do oficyn, ale za pierwszym klombem zmienił kierunek i popędził w ogród.
Tam nad rzeką, na łączce pasła się klacz, obsługująca ogród i dwór.
Chłopak, opodal jej, w trawie usiadł i począł źrebię oglądać pożądliwym wzrokiem.
Może je posiąść, ale jakim kosztem? Ciężką walkę toczył z sobą, jednak pokusa była za ponętna. Zerwał się, źrebię złapał za szyję, pocałował w chrapy — i poleciał do Bazylowej po buty.
Przy kolacyi Iłowicz poznał tedy całą gromadkę w komplecie, ale uważał tylko na Wacia: Stanowczo z lekko rzuconej propozycyi, doszedł do prawdziwej chęci zabrania ze sobą ładnego, inteligentnego dziecka. Bawiła go myśl, że sobie wychowa chłopaka, że będzie miał zajęcie i rozrywkę, a znajomych zaintryguje — tym nabytkiem.
Na tamtych dwoje ledwie spojrzał.
Pani Anna opowiadała mu swe gospodar-